Na początku lipca pożegnałam Amsterdam i udałam się do Polski na wakacje. Mój urlop jednak na dobre już się skończył w połowie sierpnia, więc przyszła pora krótkiego podsumowania. Dzisiaj również podzielę się z wami moimi dalszymi planami, które mogą wydać się kapkę ekscytujące.
A zaczniemy od tego, o czym już wiecie. Tak jak pisałam w paru poprzednich postach - tego lata udało mi się odwiedzić Cieszyn, Wrocław oraz Bratysławę. No i byłam też parę razy w Krakowie, ale to inna bajka, więc o szczegółach opowiem za chwilę.
Poza dalszymi wyjazdami, starałam się być w miarę aktywna lokalnie. I tym sposobem pierwszy raz w życiu wzięłam udział w grze miejskiej, którą zorganizowano w Bytomiu. A bieganie pomiędzy punktami kontrolnymi okazało się być turbo świetną zabawą. Utrudnienie w postaci niemieckojęzycznej mapy miasta nas nie pokonało i wraz ze znajomą zdobyłyśmy zaszczytne 13 punktów, co jak dla mnie, biorąc pod uwagę, że nie wiedziałam jeszcze, jak dokładnie grę miejską ugryźć, to wyczyn świetny.
Po zjeżdżeniu Amsterdamu wzdłuż i wszerz na rowerze, nie mogłam tak po prostu zrezygnować z tego środka lokomocji na czas wakacji, dlatego wraz z Meg, która chyba zna wszelkie polne drogi w okolicy, byłam na paru fajnych przejażdżkach. Pewnego dnia wybrałyśmy się nawet na Kopiec Wyzwolenia w Piekarach Śląskich, na który co prawda nie wspięłyśmy się z powodu remontu, ale i tak widoczki były niczego sobie.
Po dwóch latach zmagań z gap year'ową przygodą, zdecydowałam, że jesienią rozpocznę studia. I tak od października przez parę kolejnych lat, moim przystankiem będzie Kraków. Zanim jednak poddam się studenckiej rzeczywistości, do końca września będę w Amsterdamie, trochę też jeszcze na jego temat i ogólnie Holandii popiszę.
Chciałabym też, aby mój blog zyskał znamię pewnej regularności, dlatego po długich obradach, zdecydowałam, że nowe wpisy będą ukazywały się raz w tygodniu, w każdą sobotę. Pewnie z czasem, gdy ogarnę się w nowej rzeczywistości, to zwiększę częstotliwość pisania, ale to wiecie - nie chcę niczego teraz obiecywać :)
A teraz gorąco pozdrawiam,
Karolina :)
06/09/2014
25/08/2014
Wrocław
Moje tegoroczne międzynarodowe plany wakacyjne dość mocno nie wypaliły, więc postanowiłam pooglądać skrawek Polski. Po Cieszynie, wyruszyłam ze znajomymi w stronę Wrocławia na jednodniowy wypad. A padło na Wrocław dlatego, że znalazłyśmy turbo fajny Logical Room, czyli grę podczas której jesteśmy zamykani w pokoju i w ciągu godziny musimy się z niego wydostać. Polecam - mega zabawa i ogromny dreszczyk emocji.
Zanim jednak tam trafiłyśmy, to zwiedzanie rozpoczęłyśmy od tarasu widokowego w drugim najwyższym budynku w Polsce - Skytower. Było całkiem fajnie, choć oszklone punkty widokowe to chyba nie jest coś, za czym szaleję.
Następnie trafiłyśmy na przepiękny wrocławski rynek, na którym jednak długo nie zabawiłyśmy, bo tamtego dnia upał był niewyobrażalny, więc czym prędzej ruszyłyśmy dalej, w poszukiwaniu cienia.
Powoli opuszczając Rynek, przeszłyśmy do najstarszej części Wrocławia, czyli Ostrowa Tumskiego. A Ostrów znany głównie jest, poza oczywiście Katedrą, z pewnego mostu, na którym zakochani przypinają swoją kłódkę, podobno dzięki której ich miłość będzie trwać wiecznie.
Idealny przepis na letni wieczór we Wrocławiu, to z pewnością wizyta w okolicy Hali Stulecia. Pergola, pokazy świetlne na fontannie multimedialnej i cała zieleń skutecznie odprężają po całym dniu zwiedzania. Na pewno będę chciała się tam dłużej pokręcić przy okazji mojej kolejnej wizyty we Wrocławiu.
Pozdrawiam,
Karolina
Zanim jednak tam trafiłyśmy, to zwiedzanie rozpoczęłyśmy od tarasu widokowego w drugim najwyższym budynku w Polsce - Skytower. Było całkiem fajnie, choć oszklone punkty widokowe to chyba nie jest coś, za czym szaleję.
Następnie trafiłyśmy na przepiękny wrocławski rynek, na którym jednak długo nie zabawiłyśmy, bo tamtego dnia upał był niewyobrażalny, więc czym prędzej ruszyłyśmy dalej, w poszukiwaniu cienia.
Powoli opuszczając Rynek, przeszłyśmy do najstarszej części Wrocławia, czyli Ostrowa Tumskiego. A Ostrów znany głównie jest, poza oczywiście Katedrą, z pewnego mostu, na którym zakochani przypinają swoją kłódkę, podobno dzięki której ich miłość będzie trwać wiecznie.
Idealny przepis na letni wieczór we Wrocławiu, to z pewnością wizyta w okolicy Hali Stulecia. Pergola, pokazy świetlne na fontannie multimedialnej i cała zieleń skutecznie odprężają po całym dniu zwiedzania. Na pewno będę chciała się tam dłużej pokręcić przy okazji mojej kolejnej wizyty we Wrocławiu.
Pozdrawiam,
Karolina
19/08/2014
Cieszyn
Ostatnie sześć tygodni upłynęło mi absolutnie wakacyjnie. Jednak mój pobyt w Polsce i parę dalszych wojaży dobiegły końca i jestem już z powrotem w Amsterdamie. I walczę z tutejszą deszczową rzeczywistością, ale za nim o niej, to powspominajmy wakacje. A zaczniemy dzisiaj od Cieszyna, do którego wybrałam się pewnej lipcowej niedzieli.
I oczywiście postanowiłam odwiedzić zarówno polską jak i czeską stronę miasta, bo jak pewnie wiecie, prawie sto lat temu, Cieszyn został rozdzielony na dwa kraje, wzdłuż rzeki Olzy, która przez niego przepływa.
Zaczniemy jednak od polskiej części. Niezależnie od tego jak do Cieszyna dotrzecie, w końcu traficie na rynek, wokół którego pochodzić i popatrzeć na urocze arkadowe kamienice, które w większości goszczą u siebie kawiarnie, które rozstawiają swoje ogródki na rynku właśnie.
Przy ratuszu znajduje się punkt informacji turystycznej, w którym podobno można dostać mapę, jeżeli jednak traficie tutaj poza godzinami otwarcia, to spokojnie - w bramie po prawej stronie znajduje się taka oto mapka, na której zostały zaznaczone najciekawsze punkty miasta.
To, co z pewnością wyróżnia Cieszyn to jego przepiękna architektura. Ciekawe zdobienia na fasady tamtejszych kamienic sprawiają, że aż miło spacerować z zadartą głową, bo jest tam na co popatrzeć.
Główną atrakcją Cieszyna jest bezapelacyjnie Wzgórze Zamkowe, na którym co prawda dawnego zamku już nie ma, ale za to przetrwała Rotunda św. Mikołaja, czyli jedna z najstarszych budowli w Polsce. A którą każdy zna z banknotu dwudziestozłotowego. Rotundę można zobaczyć od środka, zabierając w kasie Wieży Piastowskiej ogromny klucz i samemu (!) otworzyć wiekowe drzwi, co robi mega wrażenie.
A skoro już o Wieży mowa, to i na nią warto się wdrapać, bo roztacza się z niej przepiękny widok na okolicę - szczególnie na czeską stronę.
Będąc tak blisko Czech, nie mogłam spróbować lokalnych przysmaków. Wprawdzie na knedle z powidłami i cukrem cynamonowym i kuflem kofoli skusiłam się w polskim Cieszynie w Winiarni u Czecha, ale i tak było przepysznie czesko. Oprócz tego, obkupiłam się w tabliczkę sławnej czekolady Studentskiej, która okazała się rewelacyjna. A skoro już o tamtejszych przysmakach, to nie wiem, czy pamiętacie, ale właśnie z Cieszyna pochodzi Prince Polo, o którym pisałam ostatnim razem.
No dobra, nieustannie wspominam o Czeskim Cieszynie, więc chyba przyszedł czas na przekroczenie granicy. Przez podział miasta, Český Těšín został mocno pokrzywdzony, bo wszystkie atrakcje cieszyńskie zostały po stronie polskiej. Miasto to więc sprawia wrażenie turbo opuszczonego, pustego - ale za to mają sklep z winem mszalnym!
Cieszyn jest ładnym, całkiem zadbanym miastem, idealnym na spokojny, jednodniowy wypad. Jest to miejsce typowo spacerowe, wszystko - zarówno w Polsce, jak i w Czechach - jest w zasięgu nóg i wzroku. Trzeba jedynie uważnie się rozglądać, a na pewno odkryje się piękno tego miejsca.
Pozdrawiam,
Karolina
Zaczniemy jednak od polskiej części. Niezależnie od tego jak do Cieszyna dotrzecie, w końcu traficie na rynek, wokół którego pochodzić i popatrzeć na urocze arkadowe kamienice, które w większości goszczą u siebie kawiarnie, które rozstawiają swoje ogródki na rynku właśnie.
Przy ratuszu znajduje się punkt informacji turystycznej, w którym podobno można dostać mapę, jeżeli jednak traficie tutaj poza godzinami otwarcia, to spokojnie - w bramie po prawej stronie znajduje się taka oto mapka, na której zostały zaznaczone najciekawsze punkty miasta.
To, co z pewnością wyróżnia Cieszyn to jego przepiękna architektura. Ciekawe zdobienia na fasady tamtejszych kamienic sprawiają, że aż miło spacerować z zadartą głową, bo jest tam na co popatrzeć.
Główną atrakcją Cieszyna jest bezapelacyjnie Wzgórze Zamkowe, na którym co prawda dawnego zamku już nie ma, ale za to przetrwała Rotunda św. Mikołaja, czyli jedna z najstarszych budowli w Polsce. A którą każdy zna z banknotu dwudziestozłotowego. Rotundę można zobaczyć od środka, zabierając w kasie Wieży Piastowskiej ogromny klucz i samemu (!) otworzyć wiekowe drzwi, co robi mega wrażenie.
A skoro już o Wieży mowa, to i na nią warto się wdrapać, bo roztacza się z niej przepiękny widok na okolicę - szczególnie na czeską stronę.
Będąc tak blisko Czech, nie mogłam spróbować lokalnych przysmaków. Wprawdzie na knedle z powidłami i cukrem cynamonowym i kuflem kofoli skusiłam się w polskim Cieszynie w Winiarni u Czecha, ale i tak było przepysznie czesko. Oprócz tego, obkupiłam się w tabliczkę sławnej czekolady Studentskiej, która okazała się rewelacyjna. A skoro już o tamtejszych przysmakach, to nie wiem, czy pamiętacie, ale właśnie z Cieszyna pochodzi Prince Polo, o którym pisałam ostatnim razem.
No dobra, nieustannie wspominam o Czeskim Cieszynie, więc chyba przyszedł czas na przekroczenie granicy. Przez podział miasta, Český Těšín został mocno pokrzywdzony, bo wszystkie atrakcje cieszyńskie zostały po stronie polskiej. Miasto to więc sprawia wrażenie turbo opuszczonego, pustego - ale za to mają sklep z winem mszalnym!
Cieszyn jest ładnym, całkiem zadbanym miastem, idealnym na spokojny, jednodniowy wypad. Jest to miejsce typowo spacerowe, wszystko - zarówno w Polsce, jak i w Czechach - jest w zasięgu nóg i wzroku. Trzeba jedynie uważnie się rozglądać, a na pewno odkryje się piękno tego miejsca.
Pozdrawiam,
Karolina
29/07/2014
Prince Polo in Iceland
Ostatnio w moje ręce przypadkowo wpadł wafelek Prince Polo, a ja nie byłabym sobą, gdybym nie przestudiowała dokładnie całego opakowania. Tym razem, nie lista składników zrobiła na mnie wrażenie, a jej język - polski i... islandzki.
O popularności Prince Polo na Islandii dowiedziałam się już parę lat temu, przy okazji jakiejś pracy na geografię w liceum, jednak nie miałam nigdy okazji zdobyć namacalnego dowodu tej głębokiej miłości. Teraz znów trochę poszperałam i odkryłam parę fajnych rzeczy, którymi się z wami podzielę, bo pasują tu idealnie, do tej mojej podróżniczo-jedzeniowej pasji.
Wszystko zaczęło się w 1955 roku, kiedy to cieszyńskie zakłady Olza zaczęły produkcję Prince Polo. W tym samym roku też, Polska i Islandia nawiązały porozumienie handlowe. Polacy przywozili z odległej wyspy śledzie, a w zamian wywozili wódkę oraz nowo powstałe wafelki. A był to nie lada wyczyn, bo na Islandii w tamtych czasach obowiązywał zakaz sprowadzania słodyczy zza granicy, który skrzętnie ominięto, mówiąc, że przecież Prince Polo to bardziej herbatnik niż słodycz.
No to Prince Polo popłynęło na Islandię, gdzie zdobyło wiele serc. Przez wiele lat było jedynym zagranicznym wafelkiem czekoladowym w islandzkich sklepach, więc wielu ludzi wciąż traktuje je emocjonalnie. Firma importująca wafelki oszacowała, że w latach 70 każdy Islandczyk zjadał średnio kilogram Prince Polo w ciągu roku. I mimo, że zakaz sprowadzania słodyczy został zniesiony ponad 20 lat temu, obecnie zjadanych jest pół kilograma wafelków rocznie, co i tak jest świetnym wynikiem, więc można powiedzieć, że Prince Polo wciąż jest uwielbiane na Islandii.
O głębokiej miłości Islandczyków do wafelka przekonuje pewna wzmianka w krajowej gazecie. Otóż, 6 stycznia 1982 roku w islandzkich sklepach zabrakło Prince Polo, a że w Polsce był stan wojenny, to i statki z Gdyni jakoś rzadziej wypływały z towarem. Było to wydarzenie na tyle dramatyczne w oczach naszych skandynawskich partnerów handlowych, że wspomnieli o nim na ostatniej stronie swojego dziennika.
Przez wiele lat, Prince Polo na Islandii nie wymagało żadnych reklam w mediach. Sytuacja uległa jednak zmianie w 1995, kiedy to do sprzedaży wprowadzone zostało opakowanie znane nam obecnie, a które nie przypadło do gustu Islandczykom.
Obecnie również niewiele jest reklam tego wyrobu, w sumie znalazłam tylko jedną, ale za to jaką! Sami zobaczcie! Tutaj wersja anglojęzyczna, a poniżej islandzka:
I to już koniec naszej wyprawy na Islandię. Pomimo, że Olza podlega zagranicznemu gigantowi, to i tak czuję niezwykłą radość, że w tak odległym miejscu, ludzie mogli pokochać polski produkt i wielbić go przez długie lata. I mam nadzieję, że kiedyś zobaczę miłość Islandczyków do Prince Polo na własne oczy.
Pozdrawiam,
Karolina
O popularności Prince Polo na Islandii dowiedziałam się już parę lat temu, przy okazji jakiejś pracy na geografię w liceum, jednak nie miałam nigdy okazji zdobyć namacalnego dowodu tej głębokiej miłości. Teraz znów trochę poszperałam i odkryłam parę fajnych rzeczy, którymi się z wami podzielę, bo pasują tu idealnie, do tej mojej podróżniczo-jedzeniowej pasji.
Wszystko zaczęło się w 1955 roku, kiedy to cieszyńskie zakłady Olza zaczęły produkcję Prince Polo. W tym samym roku też, Polska i Islandia nawiązały porozumienie handlowe. Polacy przywozili z odległej wyspy śledzie, a w zamian wywozili wódkę oraz nowo powstałe wafelki. A był to nie lada wyczyn, bo na Islandii w tamtych czasach obowiązywał zakaz sprowadzania słodyczy zza granicy, który skrzętnie ominięto, mówiąc, że przecież Prince Polo to bardziej herbatnik niż słodycz.
No to Prince Polo popłynęło na Islandię, gdzie zdobyło wiele serc. Przez wiele lat było jedynym zagranicznym wafelkiem czekoladowym w islandzkich sklepach, więc wielu ludzi wciąż traktuje je emocjonalnie. Firma importująca wafelki oszacowała, że w latach 70 każdy Islandczyk zjadał średnio kilogram Prince Polo w ciągu roku. I mimo, że zakaz sprowadzania słodyczy został zniesiony ponad 20 lat temu, obecnie zjadanych jest pół kilograma wafelków rocznie, co i tak jest świetnym wynikiem, więc można powiedzieć, że Prince Polo wciąż jest uwielbiane na Islandii.
O głębokiej miłości Islandczyków do wafelka przekonuje pewna wzmianka w krajowej gazecie. Otóż, 6 stycznia 1982 roku w islandzkich sklepach zabrakło Prince Polo, a że w Polsce był stan wojenny, to i statki z Gdyni jakoś rzadziej wypływały z towarem. Było to wydarzenie na tyle dramatyczne w oczach naszych skandynawskich partnerów handlowych, że wspomnieli o nim na ostatniej stronie swojego dziennika.
Przez wiele lat, Prince Polo na Islandii nie wymagało żadnych reklam w mediach. Sytuacja uległa jednak zmianie w 1995, kiedy to do sprzedaży wprowadzone zostało opakowanie znane nam obecnie, a które nie przypadło do gustu Islandczykom.
Obecnie również niewiele jest reklam tego wyrobu, w sumie znalazłam tylko jedną, ale za to jaką! Sami zobaczcie! Tutaj wersja anglojęzyczna, a poniżej islandzka:
I to już koniec naszej wyprawy na Islandię. Pomimo, że Olza podlega zagranicznemu gigantowi, to i tak czuję niezwykłą radość, że w tak odległym miejscu, ludzie mogli pokochać polski produkt i wielbić go przez długie lata. I mam nadzieję, że kiedyś zobaczę miłość Islandczyków do Prince Polo na własne oczy.
Pozdrawiam,
Karolina
Subscribe to:
Posts (Atom)