Ostatnie sześć tygodni upłynęło mi absolutnie wakacyjnie. Jednak mój pobyt w Polsce i parę dalszych wojaży dobiegły końca i jestem już z powrotem w Amsterdamie. I walczę z tutejszą deszczową rzeczywistością, ale za nim o niej, to powspominajmy wakacje. A zaczniemy dzisiaj od Cieszyna, do którego wybrałam się pewnej lipcowej niedzieli.
I oczywiście postanowiłam odwiedzić zarówno polską jak i czeską stronę miasta, bo jak pewnie wiecie, prawie sto lat temu, Cieszyn został rozdzielony na dwa kraje, wzdłuż rzeki Olzy, która przez niego przepływa.
Zaczniemy jednak od polskiej części. Niezależnie od tego jak do Cieszyna dotrzecie, w końcu traficie na rynek, wokół którego pochodzić i popatrzeć na urocze arkadowe kamienice, które w większości goszczą u siebie kawiarnie, które rozstawiają swoje ogródki na rynku właśnie.
Przy ratuszu znajduje się punkt informacji turystycznej, w którym podobno można dostać mapę, jeżeli jednak traficie tutaj poza godzinami otwarcia, to spokojnie - w bramie po prawej stronie znajduje się taka oto mapka, na której zostały zaznaczone najciekawsze punkty miasta.
To, co z pewnością wyróżnia Cieszyn to jego przepiękna architektura. Ciekawe zdobienia na fasady tamtejszych kamienic sprawiają, że aż miło spacerować z zadartą głową, bo jest tam na co popatrzeć.
Główną atrakcją Cieszyna jest bezapelacyjnie Wzgórze Zamkowe, na którym co prawda dawnego zamku już nie ma, ale za to przetrwała Rotunda św. Mikołaja, czyli jedna z najstarszych budowli w Polsce. A którą każdy zna z banknotu dwudziestozłotowego. Rotundę można zobaczyć od środka, zabierając w kasie Wieży Piastowskiej ogromny klucz i samemu (!) otworzyć wiekowe drzwi, co robi mega wrażenie.
A skoro już o Wieży mowa, to i na nią warto się wdrapać, bo roztacza się z niej przepiękny widok na okolicę - szczególnie na czeską stronę.
Będąc tak blisko Czech, nie mogłam spróbować lokalnych przysmaków. Wprawdzie na knedle z powidłami i cukrem cynamonowym i kuflem kofoli skusiłam się w polskim Cieszynie w Winiarni u Czecha, ale i tak było przepysznie czesko.
Oprócz tego, obkupiłam się w tabliczkę sławnej czekolady Studentskiej, która okazała się rewelacyjna. A skoro już o tamtejszych przysmakach, to nie wiem, czy pamiętacie, ale właśnie z Cieszyna pochodzi Prince Polo, o którym pisałam ostatnim razem.
No dobra, nieustannie wspominam o Czeskim Cieszynie, więc chyba przyszedł czas na przekroczenie granicy. Przez podział miasta, Český Těšín został mocno pokrzywdzony, bo wszystkie atrakcje cieszyńskie zostały po stronie polskiej. Miasto to więc sprawia wrażenie turbo opuszczonego, pustego - ale za to mają sklep z winem mszalnym!
Cieszyn jest ładnym, całkiem zadbanym miastem, idealnym na spokojny, jednodniowy wypad. Jest to miejsce typowo spacerowe, wszystko - zarówno w Polsce, jak i w Czechach - jest w zasięgu nóg i wzroku. Trzeba jedynie uważnie się rozglądać, a na pewno odkryje się piękno tego miejsca.
Pozdrawiam,
Karolina
19/08/2014
29/07/2014
Prince Polo in Iceland
Ostatnio w moje ręce przypadkowo wpadł wafelek Prince Polo, a ja nie byłabym sobą, gdybym nie przestudiowała dokładnie całego opakowania. Tym razem, nie lista składników zrobiła na mnie wrażenie, a jej język - polski i... islandzki.
O popularności Prince Polo na Islandii dowiedziałam się już parę lat temu, przy okazji jakiejś pracy na geografię w liceum, jednak nie miałam nigdy okazji zdobyć namacalnego dowodu tej głębokiej miłości. Teraz znów trochę poszperałam i odkryłam parę fajnych rzeczy, którymi się z wami podzielę, bo pasują tu idealnie, do tej mojej podróżniczo-jedzeniowej pasji.
Wszystko zaczęło się w 1955 roku, kiedy to cieszyńskie zakłady Olza zaczęły produkcję Prince Polo. W tym samym roku też, Polska i Islandia nawiązały porozumienie handlowe. Polacy przywozili z odległej wyspy śledzie, a w zamian wywozili wódkę oraz nowo powstałe wafelki. A był to nie lada wyczyn, bo na Islandii w tamtych czasach obowiązywał zakaz sprowadzania słodyczy zza granicy, który skrzętnie ominięto, mówiąc, że przecież Prince Polo to bardziej herbatnik niż słodycz.
No to Prince Polo popłynęło na Islandię, gdzie zdobyło wiele serc. Przez wiele lat było jedynym zagranicznym wafelkiem czekoladowym w islandzkich sklepach, więc wielu ludzi wciąż traktuje je emocjonalnie. Firma importująca wafelki oszacowała, że w latach 70 każdy Islandczyk zjadał średnio kilogram Prince Polo w ciągu roku. I mimo, że zakaz sprowadzania słodyczy został zniesiony ponad 20 lat temu, obecnie zjadanych jest pół kilograma wafelków rocznie, co i tak jest świetnym wynikiem, więc można powiedzieć, że Prince Polo wciąż jest uwielbiane na Islandii.
O głębokiej miłości Islandczyków do wafelka przekonuje pewna wzmianka w krajowej gazecie. Otóż, 6 stycznia 1982 roku w islandzkich sklepach zabrakło Prince Polo, a że w Polsce był stan wojenny, to i statki z Gdyni jakoś rzadziej wypływały z towarem. Było to wydarzenie na tyle dramatyczne w oczach naszych skandynawskich partnerów handlowych, że wspomnieli o nim na ostatniej stronie swojego dziennika.
Przez wiele lat, Prince Polo na Islandii nie wymagało żadnych reklam w mediach. Sytuacja uległa jednak zmianie w 1995, kiedy to do sprzedaży wprowadzone zostało opakowanie znane nam obecnie, a które nie przypadło do gustu Islandczykom.
Obecnie również niewiele jest reklam tego wyrobu, w sumie znalazłam tylko jedną, ale za to jaką! Sami zobaczcie! Tutaj wersja anglojęzyczna, a poniżej islandzka:
I to już koniec naszej wyprawy na Islandię. Pomimo, że Olza podlega zagranicznemu gigantowi, to i tak czuję niezwykłą radość, że w tak odległym miejscu, ludzie mogli pokochać polski produkt i wielbić go przez długie lata. I mam nadzieję, że kiedyś zobaczę miłość Islandczyków do Prince Polo na własne oczy.
Pozdrawiam,
Karolina
O popularności Prince Polo na Islandii dowiedziałam się już parę lat temu, przy okazji jakiejś pracy na geografię w liceum, jednak nie miałam nigdy okazji zdobyć namacalnego dowodu tej głębokiej miłości. Teraz znów trochę poszperałam i odkryłam parę fajnych rzeczy, którymi się z wami podzielę, bo pasują tu idealnie, do tej mojej podróżniczo-jedzeniowej pasji.
Wszystko zaczęło się w 1955 roku, kiedy to cieszyńskie zakłady Olza zaczęły produkcję Prince Polo. W tym samym roku też, Polska i Islandia nawiązały porozumienie handlowe. Polacy przywozili z odległej wyspy śledzie, a w zamian wywozili wódkę oraz nowo powstałe wafelki. A był to nie lada wyczyn, bo na Islandii w tamtych czasach obowiązywał zakaz sprowadzania słodyczy zza granicy, który skrzętnie ominięto, mówiąc, że przecież Prince Polo to bardziej herbatnik niż słodycz.
No to Prince Polo popłynęło na Islandię, gdzie zdobyło wiele serc. Przez wiele lat było jedynym zagranicznym wafelkiem czekoladowym w islandzkich sklepach, więc wielu ludzi wciąż traktuje je emocjonalnie. Firma importująca wafelki oszacowała, że w latach 70 każdy Islandczyk zjadał średnio kilogram Prince Polo w ciągu roku. I mimo, że zakaz sprowadzania słodyczy został zniesiony ponad 20 lat temu, obecnie zjadanych jest pół kilograma wafelków rocznie, co i tak jest świetnym wynikiem, więc można powiedzieć, że Prince Polo wciąż jest uwielbiane na Islandii.
O głębokiej miłości Islandczyków do wafelka przekonuje pewna wzmianka w krajowej gazecie. Otóż, 6 stycznia 1982 roku w islandzkich sklepach zabrakło Prince Polo, a że w Polsce był stan wojenny, to i statki z Gdyni jakoś rzadziej wypływały z towarem. Było to wydarzenie na tyle dramatyczne w oczach naszych skandynawskich partnerów handlowych, że wspomnieli o nim na ostatniej stronie swojego dziennika.
Przez wiele lat, Prince Polo na Islandii nie wymagało żadnych reklam w mediach. Sytuacja uległa jednak zmianie w 1995, kiedy to do sprzedaży wprowadzone zostało opakowanie znane nam obecnie, a które nie przypadło do gustu Islandczykom.
Obecnie również niewiele jest reklam tego wyrobu, w sumie znalazłam tylko jedną, ale za to jaką! Sami zobaczcie! Tutaj wersja anglojęzyczna, a poniżej islandzka:
I to już koniec naszej wyprawy na Islandię. Pomimo, że Olza podlega zagranicznemu gigantowi, to i tak czuję niezwykłą radość, że w tak odległym miejscu, ludzie mogli pokochać polski produkt i wielbić go przez długie lata. I mam nadzieję, że kiedyś zobaczę miłość Islandczyków do Prince Polo na własne oczy.
Pozdrawiam,
Karolina
20/07/2014
Alkmaar
Myśląc o Holandii, pewnie po jakimś czasie wspomnimy o jakiejś goudzie czy innym edamie. A skoro mowa o tradycyjnych serach, to nie mogłam nie odwiedzić targu serowego, będącego tradycją tego kraju. Niestety, zwyczaj ten powoli zamyka, bo tego typu targi odbywają się już tylko w czterech holenderskich miastach i to tylko z sezonie turystycznym. Ja na to wydarzenie wybrałam się akurat do Alkmaaru.
Na głównym placu miejskim z wagą - Waagplein - w każdy letni piątek o 10 zaczyna się serowy spektakl, skupiający tłumy turystów. Kwadrans przed wybiciem dzwonka, sygnalizującego rozpoczęcie targu, zaczynają się finalne przygotowania - ostatni stretching, rozniesienie noszy, na których każda gildia będzie przenosić ser.
Po oficjalnym otwarciu targu, następuje kontrola jakości sera, a gdy zostanie ustalona cena, następuje cały spektakl - najpierw panowie w niebieskich koszulach przenoszą krążki serowe na nosze, potem specjalnie wytrenowani panowie w bieli zanoszą ser do wagi, skąd później zabierają go do wozów, na które krążki przeładowywane są przez panów w brązowych koszulach, po czym wywożone do samochodu, który później rozwozi ser do sklepów w całej Holandii.
Jeden krążek goudy waży około 12 kilogramów, a na jednych noszach przenoszonych jest 8 takich krążków, więc praca ta jest niezwykle wyczerpująca. Członkowie gildii wypracowali specjalny krok, dzięki któremu nosze nie są zbyt rozkołysane, przez co wygodniej im przenieść blisko sto kilogramów sera.
W domu wagi na rynku, znajduje się również Muzeum Sera, z którego jest całkiem niezły widok na cały plac, a co za tym idzie na sam targ serowy. Oprócz targu, warto jednak pokręcić się po mieście, bo Alkmaar jest malowniczym miejscem pełnym niespodzianek. No i sam targ jest świetną inicjatywą :)
Pozdrawiam upalnie,
Karolina
Na głównym placu miejskim z wagą - Waagplein - w każdy letni piątek o 10 zaczyna się serowy spektakl, skupiający tłumy turystów. Kwadrans przed wybiciem dzwonka, sygnalizującego rozpoczęcie targu, zaczynają się finalne przygotowania - ostatni stretching, rozniesienie noszy, na których każda gildia będzie przenosić ser.
Po oficjalnym otwarciu targu, następuje kontrola jakości sera, a gdy zostanie ustalona cena, następuje cały spektakl - najpierw panowie w niebieskich koszulach przenoszą krążki serowe na nosze, potem specjalnie wytrenowani panowie w bieli zanoszą ser do wagi, skąd później zabierają go do wozów, na które krążki przeładowywane są przez panów w brązowych koszulach, po czym wywożone do samochodu, który później rozwozi ser do sklepów w całej Holandii.
Jeden krążek goudy waży około 12 kilogramów, a na jednych noszach przenoszonych jest 8 takich krążków, więc praca ta jest niezwykle wyczerpująca. Członkowie gildii wypracowali specjalny krok, dzięki któremu nosze nie są zbyt rozkołysane, przez co wygodniej im przenieść blisko sto kilogramów sera.
W domu wagi na rynku, znajduje się również Muzeum Sera, z którego jest całkiem niezły widok na cały plac, a co za tym idzie na sam targ serowy. Oprócz targu, warto jednak pokręcić się po mieście, bo Alkmaar jest malowniczym miejscem pełnym niespodzianek. No i sam targ jest świetną inicjatywą :)
Pozdrawiam upalnie,
Karolina
Subscribe to:
Posts (Atom)